Z kupnem mieszkania, bywa jak z kupnem samochodu. Znajdujemy przepiękne mieszkanie, ogłoszenie leje miód na nasze serce i uszy. Jesteśmy w siódmym niebie, już nawet nie przeszkadza nam kolosalna odległość od pracy, ani cena mogąca przyprawić o zawał serca. Dzwonimy, aby się umówić na oglądanie tego cuda. W słuchawce uprzejmy głos oznajmia nam, że możemy obejrzeć je za godzinę, gdy pojadą inni potencjalni kupujący ( chwyt stary jak świat, a my się ciągle na niego nabieramy). Z bijącym sercem przedzieramy się przez dżunglę miasta w godzinach szczytu. W myślach już urządzamy nasze nowe lokum. Dobieramy kolor ścian, dywanów, rodzaj mebli, zasłon i firanek. Szykujemy listę gości koniecznych do zaproszenia na „parapetówkę”. Oczywiście musi się znaleźć na niej nasz szef . Po dotarciu na miejsce przezywamy pierwszy szok. Budynek, w którym mieści się nasze wymarzone mieszkanko przypomina chatkę czarownicy, podpartą krzywym kijem. Zapachy na korytarzu, przyprawiają o mdłości, a leżący w progu bloku pijany osobnik, skutecznie uniemożliwia przejście. Mały, śliczny ogródek to pole chaszczy i suchych badyli. Chociaż mieszkanie, rzeczywiście jest bardzo fajne, to już obrazek powitalny skutecznie odstrasza. No cóż, ale o takich „ dodatkach” do nieruchomości nikt nawet słowem nie wspomni w ogłoszeniu.
Dodaj komentarz Anuluj pisanie odpowiedzi
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.
Leave a Reply